Moja siostra dojrzała do kupna działki. Nikogo to nie zdziwiło, bo w całej naszej rodzinie, nawet szeroko pojętej, wszystkim wcześniej czy później działa na wyobraźnię własność ziemska. Ruszyliśmy więc z rodzinną solidarnością. Najpierw zasypaliśmy ją i szwagra pochwałami i utwierdzeniami: „to świetna myśl, to superpomysł, koniecznie działajcie!”. Potem nastąpiły dopytywania: a gdzie, a która, a po ile chodzą. Kiedy zaś stało się jasne, że nasza rodzinna solidarność działa jeszcze szybciej niż siostra z mężem, trzeba było ich wesprzeć.
W niedzielę, dzień umiarkowanie handlowy (chyba że liczyć po starozakonnemu, wtedy tuż po szabasie – doskonały) zgromadziliśmy się w trzy pokolenia przy obiedzie i choć nie było doń ni krztyny alkoholu, żeby się nakręcić – odczuliśmy przemożną chęć obejrzenia JAKIEJŚ DZIAŁKI. Akurat po drodze do babci mijaliśmy parę z ogłoszeniami „sprzedam”, wytypowaliśmy więc najlepszą i zadzwoniliśmy.
No owszem, na sprzedaż.
Tak, właściciele mogą podjechać jeszcze dzisiaj pokazać.
Na oględziny wybraliśmy się wszyscy bez wyjątku – cztery komplety ludzi, jeśli za kryterium przyjąć mieszkanie pod jednym dachem.
Działka… No, miała jakieś zalety. Miała też Bardzo Dużo Nasadzeń. Poczynionych wiele lat temu i nieupilnowanych. W efekcie wszystko latami rosło we wszystkie możliwe strony, wzwyż i wszerz, tak że dla gospodarzy (i naszego licznego grona) do dyspozycji pozostały wąskie przesmyki przestrzeni. A i tam często trzeba było przemykać ze schyloną głową.
Gospodarz był nic a nic niespeszony.
– To największy dereń w mieście! – Pokazywał.
Na działce były także prawdopodobnie największe tuje w mieście, największe sosny azjatyckie, największe jałowce, cyprysy i wszelkie inne iglaki. Kwestię trawy pod nimi wypada dyskretnie przemilczeć.
– A to co jest? – spytałam, wskazując na gigantyczny, wielometrowy krzew niekojarzący mi się z niczym.
– Aronia – odparł pan. – Bardzo dużo jej przetwarzamy.
Tylko jak ją zrywają?… Na drabinach strażackich?!
Podziękowaliśmy i gęsiego, ścieżynkami wśród zarośli, odnaleźliśmy drogę do furtki.
Siostra ze szwagrem szukają dalej, rodzina nadal ogromnie się angażuje. Ja dziś wróciłam do siebie po tygodniu wakacyjnego krążenia między teściową, mamą i siostrą.
Przed każdą posesją na ulicy stały wiązki gałęzi i wory ze skoszoną trawą.
– Oho – myślę – dziś wywóz zielonych odpadów! Trzeba by coś uszykować i od nas.
Wystawiłam przed furtkę dwa wory skoszonej przed paroma dniami trawy.
Ale było mi mało.
Rozejrzałam się podejrzliwie po ogrodzie. Ma on gospodarza, co się zowie, więc nic nie wołało o pomstę do nieba. Tuje niskie i wyrównane po bokach „lisim ogonem”. (Wiem, że tak się nazywają te nożyce, bo to chyba jedyny sprzęt ogrodniczy, który sama kupowałam). Trawa, jak się rzekło, przycięta. Wielkich drzewiszczy nie mamy.
Zmieniłam więc ogniskową spojrzenia ze skali „makro” na „mikro”. Innymi słowy przyjrzałam się swojej rozległej rabacie.
Ho, ho, ho!
U zarania ogrodu postanowiliśmy, że będzie on bardziej angielski niż francuski. Rośliny mają się bujnie przenikać, przekwitać jedne, by zaraz w tym miejscu rozkwitały nowe. Do tego z zapałem neofity sadziłam wszystko jedno przy drugim (patrz: bujne przenikanie), jakby w obawie, że rozrastanie się zajmie tym biedulkom pół mojego życia. Tymczasem po jednym sezonie, dzięki żyznej glebie i szczodrej pielęgnacji (patrz hasło: gospodarz) przyroda jęła nie tylko się przenikać, ale też zagłuszać oraz wzajemnie zjadać.
Wytężyłam wzrok w poszukiwaniu winnego – i oto już go miałam:
szczawik zajęczy.
Wiele lat temu, jeszcze mieszkając w bloku i w temacie nasadzeń dysponując jedynie balkonem, kupiłam na ryneczku w Markach maleńką doniczkę szczawiku zajęczego. Wdzięczna ta koniczynka wnet pokryła wszystkie balkonowe doniczki, ciesząc oko żółtymi kwiatkami i liśćmi w serduszka.
Do nowego domu też przeniosła się z nami wiernie, uśpiona zimowo w resztce ziemi w którejś z balkonowych skrzynek.
Jakże mnie ucieszyła pierwszej wiosny, gdy maleńkie zielone serduszka obudziły się jeszcze nim kupiłam bratki! Pieczołowicie przeniosłam kilka kępek na rabatę i cieszyłam się, jak ładnie wypełnia każdą wolną przestrzeń.
– Angielski ogród – myślałam z zadowoleniem. – Ani krzty widoku gołej burej ziemi, wszędzie albo trawa, albo kwiaty, albo szczawik!
Dzisiejszego sądnego dnia postanowiłam oddać sprawiedliwość proporcjom. „Szczawik, trawa, kwiaty” – jeśli kierować się ilością, powinna niestety wystąpić ta kolejność. Szczawik wzniósł się już ponad lawendę i różę, oplótł wszystkie miodunki, okrążył największy bukszpan. Przesiał się także we wszystkie pozostałe zakątki ogrodu. Tam, gdzie naprzynosiłam z lasu barwinków rośnie szczawik, w poziomkach – szczawik, w borówce – szczawik.
Kilka godzin później do dwóch worków trawy dostawiłam trzy kolejne (!!!) wypchane po brzegi zielonymi listeczkami.
Mnie zaś wypycha poczucie winy, że się pozbyłam gorliwego przyjaciela.
– Jakaż do tego wpisu będzie puenta??? – zachodzicie pewno w głowę.
A zaskakująca.
Otóż, Mili Czytelnicy, dbajmy o zdrowe proporcje.
Wcale nie w ogrodach. W życiach!
Płatkowska