Kochanie własnych dzieci to najłatwiejsza rzecz pod słońcem. Sprzyja wszystko: biologia z silnym instynktem rodzicielskim, mile nam pochlebiające podobieństwo dzieci do nas samych – i to w takiej ładnej, młodej, wygładzonej, niewinnej formie, a także ich rozczulająca kruchość, maleńkość, nieporadność.
Skomplikujmy więc trochę sytuację. Pomnóżmy dziecko przez dwa, trzy lub cztery. Zaprawmy różnymi temperamentami, potrzebami, zazdrością. Zakładając, że nie powiłyśmy czworaczków, dzieci będą w różnym wieku. Najmłodsze są nierozumnymi bobasami, najstarsze – powiedzmy nastolatkami z własnym, butnym i przemądrzałym zdaniem na każdy temat, pryszczami i rozchwianymi emocjami. Dla jeszcze większego zamieszania dodajmy wariant: różni ojcowie.
Przeczuwamy kłopoty? – Słusznie przeczuwamy. Oto bowiem rzecz z najłatwiejszej pod słońcem niepostrzeżenie zmienia się w prawdopodobnie największe wyzwanie życia, wymagające kompetencji, dyplomacji, siły woli, hartu ducha, cierpliwości, konsekwencji, opanowania… Właściwie trudno powiedzieć, czego NIEwymagające.
Być może istnieją gdzieś matki-anioły – mądre, dobre, kojące, cierpliwe i wielkiego miłosierdzia. Ja niestety się do nich nie zaliczam. Moje macierzyństwo – choć upragnione, świadome i wspaniałe, to raczej seria upadków niż wzlotów. Dobrych chęci i niezrealizowanych postanowień. Frustracji i poczucia winy.
Nie myślcie od razu, że moja rodzina to jakaś patologia, w której zwyczajowo dręczymy się fizycznie i psychicznie – nie, dzieci mam ponoć mądre i grzeczne, umyte i najedzone. Nie każda zachcianka jest spełniana – ale i to jest w normie. Gorzej ze mną. Nigdy nie doświadczyłam depresji poporodowej, za to mam wrażenie, że doświadczam chronicznych załamań macierzyńskich. Albo – mówiąc językiem korporacji – słabo przechodzę kolejne ewaluacje samej siebie.
Najpierw opętała mnie idea wynagradzania. Odszedłszy od pierwszego męża, usiłowałam być dla córki matką i ojcem zarazem. Mamą piekącą ciasteczka, szyjącą ubranka dla lalek, robiącą ozdoby na choinkę, czytającą na dobranoc, zabierającą na świeże powietrze, do przybytków kultury, na fajne wyjazdy. Jako ojciec byłam żartownisiem, niezmordowanym towarzyszem zabaw, dodającym odwagi na basenie i przed występami w przedszkolu.
Efekty były takie, że kilkulatka rosła nadmiernie ze mną zżyta. Rozpieszczona, niesamodzielna, płaczliwa, nie lubiła się dzielić, za to lubiła nad sobą użalać. To z kolei doprowadzało mnie do wybuchów szewskiej pasji. Jak może tego nie doceniać?! Jak może, po tym wszystkim, co jej daję, nie dać mi czasem świętego spokoju?!?
Może moje starania i reguły, które ustaliłam były nie takie jak trzeba? Może presja, by było doskonale wszystko psuła? – Dość rzec, że rodzina, którą stworzyłam chybotała się jak stół na trzech nogach.
Dziś ta sama dziewczynka ma przyrodnią siostrę, brata i jeszcze jedną siostrę w drodze. Jej mama przestała być matką-i-ojcem, jest kochającą żoną, stół stoi na czterech nogach. Czy to koniec kłopotów? A skąd!
Tym razem bowiem ulegam idei sprawiedliwości. Boję się komukolwiek w rodzinie uchybić, kogokolwiek odrzucić, sprawić, że ktoś poczuje się mniej kochany.
Efekt? – Nieustająca latanina, by wszystkich kolejno uszczęśliwiać. Z każdym spędzić konkretną dozę czasu. Każdemu spełnić jakąś potrzebę.
Dla przykładu najstarsza, z najlepszych siostrzanych pobudek, pragnie matkować, służyć za ukochany wzór, we wszystkim wyręczać. Młodsza ponad wszystko ceni wolność i samodzielność – a wzory generalnie ma gdzieś. Wtrąćmy też szczere, choć pewnie niepoprawne politycznie wyznanie, że dzieci obok cech rozczulających, mają także cechy rozczarowujące, których w sobie bądź w ich ojcu nie znosimy. Do tego worka trafiają też podobieństwa dziecka do niekochanego już byłego. Niezawinione a irytujące sposoby chodzenia, mówienia, trzymania długopisu, odgarniania grzywki; gestów, których nie lubiłyśmy, a które po rozstaniu nadal musimy oglądać w przeinaczonej, czasem karykaturalnej postaci.
Nie we mnie jednej jest też pewnie odruch obrony młodszego przed starszym – nawet jeśli to młodsze bezpardonowo leje starszego, nasz mózg głupio podpowiada, że to ono bardziej wymaga opieki.
A sprawiedliwość żąda swego…
Dodajmy do tego dwóch ojców z dwiema odmiennymi hierarchiami wartości i koncepcjami wychowania. Niepostrzeżenie stajemy się matką – wiecznym mediatorem między każdym a każdym w tej konstelacji; rozdartą nawet między własnymi koncepcjami wymagania i przyzwalania, żelaznej konsekwencji i odpuszczania.
Można oszaleć? Można.
Jak nie oszaleć?
Otóż podzielę się z Wami swoim zupełnie nowym, stosowanym ledwie od paru dni, acz całkiem obiecującym patentem.
Po pierwsze – raz na zawsze grubą kreską wykreśliłam swoją kandydaturę z walki o tytuł matki-anioła.
Po drugie – skończyłam sobie obiecywać, że od jutra będę dla swoich dzieci lepsza.
Zamiast tego podzieliłam moje życie z najdroższymi potworami na godziny. Godzina to odcinek, nad którym o wiele łatwiej zapanować niż nad całym długim obiecanym „jutrem”. Przez tę godzinę obiecuję sobie, że będę spokojna i pogodna. Tylko tyle. Nie: idealna, najlepsza na świecie – a jedynie: nie nakrzyczę, nie ubliżę, nie szarpnę, nie rozględzę się w długich wyrzutach.
Wyniki są… obiecujące. Gdy tylko czuję, że zaraz huknę, zerkam na zegarek, konstatuję: „Ach, już tylko 10 minut do końca tej godziny. Szkoda ją zmarnować” – i wyhamowuję.
Czytałam, że podobnie ogromne wyzwania dzielą sobie na lekkostrawne odcinki triatlończycy. Kto wie, gdzie mnie spotkacie, gdy już skończę nosić tę ciążę.
Płatkowska