Parkuję pod kliniką weterynaryjną. Wyłączam silnik, zaciągam hamulec ręczny. A, jeszcze światła. Biorę torbę z siedzenia obok, bo mam w niej portfel i książeczkę szczepień. Podnoszę smycz z podłogi. „Fifka”, wołam. Żadnego poruszenia z tytuł, bo Fifki nie ma. Została w domu. Akurat jej do weterynarza nie zabrałam.
Szukam swojego telefonu. Nigdzie, jak kamień w wodę. Odnajduje się po dwóch godzinach. W lodówce, między suchą krakowską a żółtym serem.
Budzę się rano. Nie pamiętam, jaki jest dzień tygodnia. Ba, pory roku nie mogę sobie przypomnieć.
„Jeremi, jak Bartek ma na nazwisko”, pytam syna. „Mówiłem mamie z dziesięć razy. Naprawdę nie może mama zapamiętać?” No nie mogę.
Mam alzheimera lub inną chorobę degeneracyjną – samodiagnozuję się. Dzielę się tą smutną wiadomością z zaprzyjaźnioną panią doktor.
„A z czego pani tak wnosi?”
Opowiadam: że nie pamiętam, nie ogarniam, że za dużo i za szybko. I że kiedyś było inaczej.
„Bardzo dobrze rozumiem”, odpowiada pani doktor. I płynie zbieżna opowieść, jak to u niej było. Spokojnie, bez pośpiechu, choć korytarz daje znać, że pacjenci czekają. „Bo wie pani co, my nie jesteśmy stworzone do takiego pędu. Nas ewolucja chce widzieć jako miłą kobiecinę przed drewnianą chałupką, za którą sad, a obok nogi pies. A jedynym, o czym trzeba pamiętać, to żeby kupić świece, bo będzie ciemno. Dba pani o tę kobiecinę w sobie?”
Nie dbałam. Zajeździłam ją. Dowaliłam tyle, że miała garb i niestrawność. Kierat na okrągło.
Trudno się wyswobodzić. Mnie pomogła rozmowa z panią doktor i prosty przekaz od organizmu – koniec współpracy na moich warunkach. I jeszcze to, że się zorientowałam, że jestem w wieku, kiedy śmierć już bierze z mojej półki.
Oddzielam sprawy ważne od mniej ważnych. Nie muszę już wszystkiego robić sama. Akceptuję, że będą rzeczy niezrobione. Daję sobie prawo do pobycia czasem tylko ze sobą.
W praktyce:
Przestałam odwozić najstarszą córkę do szkoły. Wraca też sama. Po drodze kupuje chleb, czasem odbierze siostrę z przedszkola.
Niczego nie szukam rano – zgubionej skarpety, pieniędzy na bilet, lektury. Na to był czas wieczorem. Nie ma – trudno.
Nie zaglądam do zeszytów. Na uwagę od nauczycielki, że brak pracy domowej, miło proszę, by dopytała o to u źródła, czyli syna.
Nie naciągam pleców, robiąc sobie w nocy, po praniu i sprzątaniu, pedikiur. Wizyta u podologa to całkiem przyjemna sprawa.
W handlu coraz więcej ubrań, których nie trzeba prasować. Korzystam z tego.
Pizza lub frytki z kurczaka też są jadalne. Nie zawsze musi trzydaniowy obiad z produktów eko.
Potrafię powiedzieć: „A teraz godzina dla mnie. Nie kroję jabłek, nie zawiązuję butów i nie będę rozdzielać, kiedy się pobijecie”.
Kobiecina ma się zdecydowanie lepiej. Wyprostowała się i oczy jej błyszczą. Pieniądze, które dawniej by zainwestowała w miejsce na cmentarzu, bo przeczuwała szybki koniec i nie chciała kłopotać bliskich, wydała na bilety lotnicze w ciepłe miejsce nad oceanem. I piękny kostium kąpielowy – nie potrzebowała go, ale chciała. No to ma.
Jeż