Zachodzi obawa, że nasz blog zmienia oblicze z literackiego na parentingowy… Cóż jednak począć? Miało być szczerze i aktualnie, a dzieci i tematy dzieci absorbują nas z wciąż nową siłą… Zresztą po Waszym odzewie – liczbie odsłon, komentarzach, polubieniach i prywatnych wiadomościach – widzimy, że Was także.
A zatem…
Tesia poszła do żłobka. Akcja została przeprowadzona modelowo: do placówki zaprowadził ją tata, bo było jasne dla wszystkich, że mama szlochałaby bardziej niż dziecko, podsłuchiwała pod drzwiami, przedłużała w nieskończoność nieodjeżdżanie spod budynku, wypatrywała przez ogrodzenie, czy dzieci wyszły do ogrodu, czujna na każde najmniejsze podejrzenie, że dziecko cierpi.
Dziecko cierpiało (chyba) niewiele. Płakało mało, bawiło się chętnie. Zjadło obiad i poszło na leżakowanie. I tak każdego kolejnego dnia. W piątek „namalowało” pierwszą pracę plastyczną – żaglówkę. Na pytania, jak jest w żłobku, odpowiada, że fajnie. Zapytane, czy jutro też pójdzie, przytakuje ochoczo.
Tak minął pierwszy tydzień. Mama wróciła z objazdowych spotkań autorskich i nowa rzeczywistość, relacjonowana jej dotąd przez telefon i wideokonferencje, i dla niej stała się faktem. W weekend mama myślała sobie o nadchodzącym tygodniu. Że będzie inny od wszystkich z ostatnich 20 miesięcy. Mama, żeby pisać książki, nie będzie musiała wstawać o 5.00. Celować w Tesiną drzemkę. Prosić o pomoc uczynną sąsiadkę. Naraz przed mamą otworzyła się opcja „wiele godzin wolnego dziennie”. Starsza córka na obozie jeździeckim. Młodsza w żłobku. Mąż w pracy. Całe morze dni do zagospodarowania literami, wersami, stronami, arkuszami autorskimi.
W niedzielę wieczorem Tesia pokazuje mamie, w co się bawili. Że były tańce z trzymaniem za ręce, śpiewy, a potem wyciszanie: „cśśśśśśś…”.
Mama zasypia spokojnie, myśląc, że oto nadszedł fajny czas powrotu do dorosłych zajęć.
W poniedziałek rano Tesia i tata budzą się z werwą i szykują do żłobka i pracy.
Mama budzi się chora. Boli ją gardło, głowa, łamie w kościach.
Grypa? Latem?!… Ależ nie. To choroba „matka” – przedsmak syndromu pustego gniazda, starość w pigułce – małej, lecz gorzkiej. Uczucie pustych rąk, ciszy w domu, bezsensu i niepotrzebności. Oraz reakcja zmęczonego organizmu, któremu naraz ujęto adrenaliny.
Mama poszła na spacer z psem, na którym długo sobie tłumaczyła, jaka jest durna. Jaka powinna być szczęśliwa, że jej kruszynka tak świetnie sobie radzi. Że powinna brać z niej przykład. Potem wróciła do domu, zrobiła sobie herbaty z cytryną i imbirem (gardło ciągle boli) i otworzyła w laptopie konspekt nowej książki.
Na dobre jednak pocieszała ją zgoła inna myśl. Już za trzy miesiące urodzi się trzecia kruszynka. Znów będzie mała i nieporadna, a ona, mama znów będzie niezbędna i uziemiona, karmiąca piersią i pochłonięta macierzyństwem w potrójnej odsłonie…
Tak… „Mama” to nieuleczalna choroba.
Płatkowska