„Moja energia bierze się z ruchu – z trzęsienia ziemi, z warkotu samolotów, z kołysania promów i pociągów” – pisała Olga Tokarczuk w „Biegunach”.
Od dziecka wolałam ruch od spokojnego wylegiwania się. Zmianę od powtarzalnej rutyny.
Kiedy chodziłam i wracałam ze szkoły (we wczesnych latach osiemdziesiątych dzieci wykonywały tę czynność samodzielnie), to zawsze inną drogą. Ursynów, ten stary, był opleciony siatką alejek, które wiły się między blokami, placami zabaw, skwerami, trzepakami i podwórkami. Za każdym razem opracowywałam nową trasę. Lubiłam patrzeć, jak świat się zmienia – w tym oknie pojawiły się nowe firanki, na tym podwórku odmalowano barierki przy schodach, a tu na skwerze dosadzono krzewy.
To były moje pierwsze mikropodróże. Samotne.
Z wiekiem trasy się wydłużały, dochodziły nowe możliwości. Lubiłam jeździć autobusem, wysiadać na nieznanych przystankach i zwiedzać okolicę. Nic spektakularnego, zwyczajna codzienność. Ale za każdym razem coś nowego. Syciłam się tą nowością.
Włóczęgą i łazikiem byłam także w liceum i na studiach. Miałam kilkoro znajomych, z którymi podróżowaliśmy. Plecak, mapa, wygodne buty i ruszanie w świat, bez planu i konkretnego celu to przymioty młodości. Mnie, mimo upływu lat, pozostały.
Wykruszali się natomiast kompani. „E, tak w ciemno jechać, ile ty masz lat?” „Stopem, nie żartuj”. „W nocy to się śpi, a nie przesiada na dworcu”. „Najfajniejsze są pakiety all inclusive”, „A co takiego intersującego jest w Dąbrowie Górniczej?”
Towarzystwo jest istotnym elementem podróży. Chciałam się dzielić przeżyciami i emocjami na bieżąco. Z kim jest ważniejsze niż dokąd.
Mój mąż nie jest tak zapalonym podróżnikiem. „Nosi cię”, mówi.
I wtedy poznałam Paulinę. Intuicyjnie wyczułam w niej takiego samego wagabundę. Słusznie, jak się okazało. Ona też musi jeździć, żeby jej neurony nie wymierały z braku doznań.
Mąż Pauliny również nie ma genu włóczęgi. „Kręcidupka”, mówi o żonie.
Jeździmy więc. Żadne luksusy z katalogu. Sytuacje zwyczajne i spontaniczne. Ot, choćby ta:
„Nie pojechałabyś do Berlina?”
„Fantastycznie. Ile?”
„No przecież, że mało. Właściwie to już mam bilety. Za złotówkę. Warunki adekwatne, wyjazd o północy, bus”.
„Cudnie”.
Kilka dni później spędziłyśmy osiem godzin w autokarze, drętwiejąc podczas snu na fotelach. Dojechałyśmy. Na miejscu zimno, wietrznie, porannie. Dworzec i okolica ponurawe. Warunki w sam raz na zły humor. Ale… Niedaleko była stacja benzynowa, w niebieskiej tonacji. Rabaty dokoła niej osypano niebieską korą.
„To jest najpiękniejsza kora, jaką widziałam. Chcesz z nią zdjęcie?”.
Zapuszczone podwórka, małe knajpki, parki, centra polskich miast i miasteczek i my na ich tle. Sporo takich zdjęć już mamy w albumach.
Początki tej wiosny nie rozpieszczały. Deszcze i chmury. Serce mi się rwało, by ruszyć. Najlepiej w stronę słońca. Telepatia istnieje.
„Słuchaj, a egzotyka?”, zagadnęła Paulina wieczorem, kilka dni temu.
„No ba, ale ile?”
„To jest okazja, bo znajoma ma córkę i ta córka…”
Wieczór na łączach. Szybkie sprawdzenie, czy nie rozłoży nas na miejscu jakaś egzotyczna choroba, czy nie będzie lało, czy jedzenie tanie. Dogadane. Bilety kupione. Wiele biletów, bo z czasem obrosłyśmy w dzieci, które też mają geny włóczykijów.
Następnego dnia o 4:26 budzi mnie piknięcie telefonu.
„A ja nie śpię, jak to ja. Reisefieber”.
„Ja też. W końcu do wyjazdu tylko sto dni”.
Podróżnik to stan ducha.